Zmogło mnie i w tym roku. Usiłowałem to rozchodzić, ale nie dało się draństwa oszukać. Trudno.
Zawsze jednak w takich sytuacjach zdumiewa mnie oryginalność polskiej służby zdrowia. Np. pani doktor wypisała mi dziś antybiotyk, lecz w aptece nie mogłem go kupić ze zniżką, bo - jak mi, niedowiarkowi, powiedziała sprzedawczyni - zniżka przysługuje dopiero następnego dnia od wystawienia recepty.
Państwo są bardziej doświadczeni: z lekami ratującymi życie też tak jest? Ubogi może kojfnąć, byleby tylko doczekać następnego dnia i zniżki?
Niektóre lekarstwa sprowadzam sobie z zagranicy. Raz, że kosztują taniej, a dwa, że mam na nie „stałą receptę”. Tj. ja te lekarstwa muszę brać codziennie, do końca życia, więc, kiedy mi się skończy opakowanie, idę do apteki, pokazuję papier i wydają mi lekarstwo. W Polsce nie. Polskie dyrektywy ministerialne każą mi chodzić co dwa tygodnie do lekarza, tracić czas na stanie w kolejce, a potem zmuszać wykształconego człowieka, żeby wypisywał mi idiotyczną receptę, zamiast żeby się zajmował ludźmi autentycznie potrzebującymi jego pomocy...
Nie wiedziałem tego, ale dziś wiem: ludzi leczą także urzędnicy.
Moja córka w Wielkiej Brytanii wdrażała reformę systemu leczenia na raka; metodami czysto administracyjnymi osiągnięto tam niezwykły postęp w walce z tą chorobą. Ciekawe, czy nowy minister zdrowia RP słyszał coś o tym...
Zawsze jednak w takich sytuacjach zdumiewa mnie oryginalność polskiej służby zdrowia. Np. pani doktor wypisała mi dziś antybiotyk, lecz w aptece nie mogłem go kupić ze zniżką, bo - jak mi, niedowiarkowi, powiedziała sprzedawczyni - zniżka przysługuje dopiero następnego dnia od wystawienia recepty.
Państwo są bardziej doświadczeni: z lekami ratującymi życie też tak jest? Ubogi może kojfnąć, byleby tylko doczekać następnego dnia i zniżki?
Niektóre lekarstwa sprowadzam sobie z zagranicy. Raz, że kosztują taniej, a dwa, że mam na nie „stałą receptę”. Tj. ja te lekarstwa muszę brać codziennie, do końca życia, więc, kiedy mi się skończy opakowanie, idę do apteki, pokazuję papier i wydają mi lekarstwo. W Polsce nie. Polskie dyrektywy ministerialne każą mi chodzić co dwa tygodnie do lekarza, tracić czas na stanie w kolejce, a potem zmuszać wykształconego człowieka, żeby wypisywał mi idiotyczną receptę, zamiast żeby się zajmował ludźmi autentycznie potrzebującymi jego pomocy...
Nie wiedziałem tego, ale dziś wiem: ludzi leczą także urzędnicy.
Moja córka w Wielkiej Brytanii wdrażała reformę systemu leczenia na raka; metodami czysto administracyjnymi osiągnięto tam niezwykły postęp w walce z tą chorobą. Ciekawe, czy nowy minister zdrowia RP słyszał coś o tym...