sobota, 31 stycznia 2009

MÓWCIE MI BRIGITTE, czyli żale psubrata

Podróże kształcą; dzisiaj, choć sobota, odbyłem podroż do supermarketu. Ja tego szczerze nie znoszę, zwłaszcza przy sobocie, ale kiedy biały serek z lodówki przemówił do mnie ludzkim głosem, prosząc, żebym mu obciął siwą brodę – postanowiłem, że muszę.
Podróż okazała się pouczająca, bo przy ruchomych schodach z garażu stała pani z puszką. Na wieczku był otworek, na boku – fotografia kotka, a mnie na kotka każdy weźmie.
Wrzuciłem więc pieniążek i spytałem, na który to przytułek, czy przypadkiem na ten, na który zapisuję swój 1%. A gdzie tam. Inny. W samym centrum Warszawy, tuż obok TVN-u, tam gdzie się kręci „Good Morning Vietnam”, czyli „Dzień dobry TVN”. Przytułek mieści się w prywatnym mieszkaniu, parę starszych pań poświęca wszystko co ma, żeby się bezdomnymi zwierzakami opiekować, ale nie dają rady. „Tak strasznie trudno o wolontariuszy” – użaliła się pani z puszką.
I od słowa do słowa, opowiedziała mi, z zachwytem na twarzy, że istnieje na świecie taka oaza szczęśliwości, Rzym się nazywa, gdzie wolontariuszy jest mnóstwo, a kto zadeklaruje w gminie, że chce się zaopiekować bezdomnymi zwierzętami, ten – „niech pan sobie wyobrazi!” – dostaje od gminy kocie żarcie!
Szczera prawda, pani z puszką nic nie przesadziła. W Rzymie tak właśnie jest. Nasze kocurki pochodzą oczywiście z jednego z dziesiątek przytułków, w których siedzi więcej wolontariuszy niż psów. Kiedy stawialiśmy z żoną pierwsze kroki w naszej działalności dobroczynnej na rzecz kotów, odkryliśmy natychmiast, że nad każdym bezdomnym kotem czuwa z pół tuzina ludzi, znoszą mu smakołyki, tak, że, bestie z nadwagą, przebierają we frykasach z wyrazem znudzenia na twarzach. No, niech będzie: na pyskach.
Dlaczego w takim razie, u licha, w Warszawie, w Polsce, brak wolontariuszy? W dalekim Dubaju miałem szczęście spotkać Polskę, panią Czesię W., która po 50-stopniowym upale uganiała się za każdym dubajskim kotem, dbała o niego, leczyła, sterylizowała, raz dziennie robiła objazd całego miasta, wysypując w upatrzonych miejscach krokanty. Słyszałem o polskiej pani doktor, która – już nie pamiętam w którym kraju afrykańskim – uchodziła za święta od kotów.
A tu nie mija tydzień, bym nie czytał o jakimś makabrycznym odkryciu w którym z mniej lub bardziej zaimprowizowanym przytułku, o straszliwych warunkach, w których muszą gnieździć się i zdychać – z głodu, z chorób, z wycieńczenia, z żałości – polskie psiaki i kociaki. Ostatnio oglądałem zdjęcia ustawionych jedna na drugiej klatek, w których wygłodzone rasowe psy załatwiały się jedno na drugie, w części klatek leżały już od dawna zwłoki zmarłych zwierząt, których nikt nie usunął… Kiedy latem jeżdżę na motorze, przejeżdżam – choć nie powinienem, bo za bardzo to przeżywam – koło podwarszawskiego schroniska. Zza murów dobywa się smród i ujadanie, ale nie to jest okropne. Okropne jest to, że wokół murów stoi zawsze kilkadziesiąt innych psiaków. Można dokładnie poznać, które zostały porzucone niedawno, a które mają już pewną włóczęgowską praktykę. Szturmują bramy tego raju za murami, gdzie jest pewny posiłek i gdzie – przede wszystkim – jest ktoś, kto okaże im choć odrobinę serca. Choć i tam – reguły bywają bezlitosne: „muszą cię adoptować – a jak nie – to cię zabijemy”. Och, przepraszam, po polsku to się nazywa „uśpimy”. Polacy, jak Hamlet, nie nauczyli się rozróżniać między snem a śmiercią, dlatego zabijanie zwierząt nazywają usypianiem…
Cóż – do żadnej partii nie wstępowałem i pewnie nie wstąpię. Chyba, że powstanie partia obrony zwierząt. Rozumiem, że Polacy mogą nie kochać innych Polaków, stąd ten niespotykany w innych szerokościach geograficznych stopień animozji między nami. Ale nie rozumiem, dlaczego jesteśmy tacy niedobrzy dla tych, którzy nas bezinteresownie kochają. Moich braci psów.