czwartek, 1 listopada 2007

W LESIE

Las pod Warszawą, Zaduszki. Ołowiane niebo, nawet w środku dnia włącza się flesz, by sfotografować tony wilgotnych liści czekających na pierwszy śnieg.
Pod starą sosną kilkanaście cegieł, prosty krzyż i tabliczka wyznaczają grób: "Nieznany żołnierz węgierski, zabity przez Niemców w 1944 r".
Wzruszające: zawsze wisi tam zielono-biało-czerwona szarfa, jakiś wieniec.
Dziś, w Zaduszki, w środku lasu, ktoś zostawił na tym grobie mnóstwo chryzantem, nastawiał świeczek.
Nie martw się, samotna staruszko, gdzieś nad Balatonem: pamięć twojego brata, który zaginął bez wieści 63 lata temu gdzieś na froncie wschodnim, który padł z dala od rodziny i z dala od ciepłej puszty, uciekając od Niemców, nie chcąc wykonywać ich rozkazów, nie chcąc zabijać w imię cudzego szaleństwa, jeszcze dzisiaj czczona jest świeżymi kwiatami i ogieńkiem.
W ziemi, na której poległ nadal mieszkają dobrzy ludzie.
Polacy.

środa, 31 października 2007

ZADUSZKOWO




Dziennik "Polska" zapytał mnie, co będę robił ostatniego dnia życia.

Mój ostatni dzień? Nie wydaje mi się, żeby było dla mnie tego dnia coś ważniejszego od mojej śmierci. Pewnie: chciałbym sprostać łzawym obrazkom z czasów Franza Josepha, jak to leżę na łóżku, otoczony płaczącą rodzinom i pocieszam ją, że w końcu nic się nie stanie… Ale czy sprostam?

Istnieje – wiedza o tym jest dość hermetyczna – specjalizacja medyczna, zwana „psychologią śmierci”. Wiele zachodnich szpitali przygotowuje specjalne oddziały dla umierających, na ogół o wiele bardziej luksusowe od „zwykłych”… Łagodna muzyka z głośników, niektórzy nawet puszczają filmy z niebem i chmurkami. Wydaje mi się, że to czysty wygłup, próba załatania sobie sumienia przez żyjących, w najlepszym wypadku prośba o wybaczenie za bezsilność w obliczu majestatu śmierci. Ale czy czyściutkie, utrzymane w pastelowych kolorach umieralnie rzeczywiście będą w stanie złagodzić poczucie zwierzęcej rozpaczy nadchodzącego zniknięcia?
Na szczęście, w świecie chrześcijańskim są zakony szpitalne, takie jak Bonifratrzy czy Kamilianie, które poważnie traktują tę tematykę: bracia uczą się zachowania w tych chwilach, uczą się jak trzymać umierających za rękę. To jedyna prawdziwa ulga – nikła, ale ulga – w takich momentach i za to winniśmy braciom wdzięczność.

Psychologowie śmierci wyodrębnili pięć faz umierania: 1. Szok, związany z otrzymaniem wiadomości o zbliżającej się śmierci. 2. Niewiara w prawdziwość wiadomości i bunt przeciw chorobie. 3. Walka o życie: „na pewno można to jakoś wyleczyć”… 4. Rozpacz i panika. 5. Pogodzenie się z nieuchronnym i oczekiwanie (czasem nawet z pewną ciekawością).
W której fazie będę ostatniego dnia? Jak będę umierać? Będę miał siłę rzucać się od ściany do ściany w zaszczutej, bezrozumnej rozpaczy? Czy będę otumaniony morfiną, której efekty, na 24 godziny przed śmiercią są niestety mizerne i przerażający ból powoduje marzenie o rychłym zgonie? A może – jeśli Bóg da – 24 godziny przed odejściem nie będę miał pojęcia, co mnie czeka: zawał, wylew, wypadek?...

Czy – zakładając, że byłbym panem moich czynów - chciałbym naprawić jakąś wyrządzoną przeze mnie krzywdę? Nie sądzę. Liczę, że Bóg zachowa we mnie wystarczająco zdrowych zmysłów, by wiedzieć także wówczas, że w 24 godziny niczego nie da się naprawić, a każda próba - napiętnowana byłaby podejrzeniem, że robię to ze strachu przed transcendentalną karą…

Śmierć ma jednak dwa oblicza. Dzieli się na śmierć własną i śmierć osób bliskich.
Wola życia, strach przed śmiercią – to instynkt, to coś od nas niezależnego, coś, co Najwyższy zapisał w naszym antropomorficznym ROM. Tylko odczyt, nie mamy do tego dostępu, nie możemy na to wpływać, z tym się rodzimy i to reguluje nasze funkcjonowanie. Instynkt samozachowawczy, strach przed bólem, strach przed śmiercią – to gwarancja, że jako gatunek przetrwamy, dopóki nie postanowimy sami siebie w ten czy inny sposób wyniszczyć.
Ale ból po stracie kogoś bliskiego… To już w dużej mierze nasze. To już nasza miłość. Choć cynicy powtarzają, że nie ma takiego bólu bliźniego, którego nie bylibyśmy w stanie znieść, jest silny jak strach przed własną śmiercią. Kto z nas nie słyszał, nie znał małżonków, którzy umierali w kilka godzin jedno od drugiego? Matek, umierających z bólu wkrótce po dzieciach? Przyjaciół – jak Jean Cocteau, który umarł na wiadomość o śmierci przyjaciółki Edit Piaf?
Jedno, co mogę powiedzieć z całą pewnością, to to, że proszę Stwórcę o łaskę umierania przed moimi bliskimi. Bo w obliczu śmieci trzeba zachować skromność i pokorę: umieranie to żadna zasługa, żadna filozofia, to najprostsza rzecz na świecie; w końcu odkąd się rodzimy jesteśmy przez cały czas o kilka oddechów od śmierci. Umieranie to przywilej kogoś, kto żył. Własne umieranie wpisane jest w porządek wszechświata. Kto wierzy w Boga ma prawo wierzyć, że i umieranie zawiera w sobie jakiś sens. Ale cierpienia, związane z umieraniem najbliższych, to już kara, na którą, Panie, nie zasłużyliśmy…

poniedziałek, 29 października 2007

CIEPŁY WIATR




Zatęskniłem za Ameryką, za jej nieskończonymi przestrzeniami… Mieć chwilę czasu, trochę wolnej forsy… Kilka godzin nudnego lotu, potem lotnisko… W południowych stanach jest duża szansa, że człowiek, który wypożycza wam samochód jest z pierwszego pokolenia Kubańczykiem albo Meksykaninem, więc jeśli przypadkiem władacie hiszpańskim, walcie śmiało, macie szanse na gratisowy up-grade. Mnie się to za każdym razem przytrafiło: w nagrodę za zagadanie po hiszpańsku dostałem lepszy samochód niż zapłaciłem…
Amerykańskie samochody… To szajs niewiarygodny dla Europejczyka, ale do tych wielkoseryjnych mam słabość… Czasem aż przykro się z nimi rozstawać przed drogą powrotną… To prawda, podsufitka odłazi, spod tablicy wypadają kawałki filcu, palą po 20 litrów na 100…
Pamiętam, kiedy pojechałem do Ameryki po raz pierwszy i po raz pierwszy wynająłem samochód… To była przygoda: wyjeździłem benzynę, podjechałem na stację… Za pancerną szybą siedział Hindus w turbanie i oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru zza niej wychodzić, by mi nalać benzynę. Musiałem ze trzy razy pytać go jak u diabła uruchamia się pompę, bo tam, w starszych typach, trzeba odsunąć metalową klapkę, ale jak tego nie wiesz, to nawet kropla nie wyleci… W końcu uporałem się, podszedłem do okienka, trzymając strachliwie w ręku moją kartę kredytową… Hindus skrzywił się i pytał, czy nie mogę zapłacić gotówką. Jak to gotówką? – zdziwiłem się – przecież nie noszę przy sobie tyle gotówki… Spojrzałem na pokwitowanie: 7 dolarów! Nalałem do pełna za 7 dolarów! To oczywiście stare dzieje, dziś to kosztuje kilkakrotnie więcej, ale i tak można zatankować amerykańskiego smoka za 30 dolarów!
A potem można ruszyć w jej bezkres, doznawać ekstazy od samotności na pustyniach, łapać się na tym, że nie ma nic bardziej prowincjonalnego od prowincjonalnego miasteczka amerykańskiego, że amerykańska, prowincjonalna bieda jest jeszcze biedniejsza od przaśnej biedy europejskiej… Doznawać zawrotów głowy od oglądania skycrapers w dużych miastach, popadać w irytację na widok kolejnego Amerykanina, wciągającego stars & stripes na maszt o wschodzie słońca, z towarzyszeniem, a jakże The Star-Spangled Banner…
Ponieważ to Południe, to jest ciepło, nawet gorąco… Air conditioning dmucha aż miło, a wieczorami lewy rękawek koszulki łopoce nad wystawionym przez okno łokciem… Prostopadłe uliczki miast i miasteczek, drewniane, domki jak psie budki, ale takie miłe gniazda na rodziny… zieleniutka, przystrzyżona trawka, bugenwille, wszystko kwitnie i pachnie…Żadnych płotów, ogrodzeń, żadnego zamykania samochodów i domów na klucz… A za miasteczkiem bezkres. American way of life…
I te prowincjonalne hoteliki i motele, Ramady, Holiday Inns, Red Liony, Budget Inny w najgorszym wypadku… Gdziekolwiek jesteś zawsze będzie w telewizji jakiś kanał ze starymi sit-comami, gatunku, który z niewiadomych powodów nadawcy przed Polakami ukrywają, a sporo z nich to prawdziwe arcydzieła…
Oj, stęskniłem się za Ameryką…
Za wolnością.