sobota, 10 listopada 2007

SIKORSKI SI SIKORSKI NO



Zetknąłem się z nim kila razy. To nie moja bajka, nie podoba mi się jego nacjonalizm, nie dam głowy, czy charakterologicznie przypadlibyśmy sobie do gustu. Wydaje mi się mało serdeczny, znacznie bardziej zainteresowany własną karierą niż bliźnimi.
Ale dawno żadnego Polaka tak nie podziwiałem, jak Radka Sikorskiego podczas „Hard talk” ze dwa miesiące temu na BBC World. Wypadł rewelacyjnie. Ta audycja polega na braku ograniczeń w stawianiu pytań. Politycy, którzy zgadzają się w niej uczestniczyć nie mogą liczyć na salonowe maniery ani na taryfę ulgową ze strony pytającego. Wielu pewnych siebie możnych tego świata wychodzi stamtąd z połamanymi kośćmi. A Sikorski wypadł doskonale. Nie tylko nie dał się zapędzić w kozi róg, nie tylko odpowiedział wyczerpująco i interesująco na wszystkie pytania, ale na koniec umiał wzbudzić w widzach sympatię.
To musiało być na krótko przed ogłoszeniem decyzji o przejściu w szeregi PO. Pytany, naciskany przez prowadzącą, nie powiedział ani jednego złego słowa na temat żadnego z braci Kaczyńskich. Na bezpośrednie pytania na temat cech Lecha, Sikorski odpowiedział pytaniem: „Nie oczekuje Pani, że będę tutaj, za granicą, pozwalał sobie na krytykę osoby reprezentującej mój naród”? To, co prawda, znamionuje nacjonalistę; ja bym nie miał żadnych zahamowań w informowaniu europejskiej opinii publicznej o ułomnościach któregokolwiek z polskich prezydentów, ale jednocześnie pokazuje klasę przyszłego szefa polskiej dyplomacji.
Zarzuty, jakoby zażądał zbyt wiele w Waszyngtonie uważam za absurdalne. To prawda, Sikorski studiował z powodzeniem filozofię, nauki polityczne i ekonomię na prestiżowym Pembroke College na Oxfordzie, czyli w Wielkiej Brytanii, której był obywatelem, ale spędził też trzy lata w Waszyngtonie, jako „resident fellow” w American Enterprise Institute i jednocześnie dyrektor wykonawczy „Nowej Inicjatywy Atlantyckiej”. By nie wspomnieć już o fakcie, że jest żonaty z Amerykanką, wybitną dziennikarką Anne Applebaum, która nie tylko jest laureatką Nagrody Pulitzera za książkę o sowieckich gułagach, ale, z pragmatycznego punktu widzenia, także członkiem zarządu jednej z najważniejszych amerykańskich gazet, The Washington Post, a więc osobą ulokowaną w samym sercu amerykańskiej elity ekonomiczno-politycznej. Sugestie, jakoby bracia Kaczyńscy czy p. Fotyga znali się na Ameryce lepiej od Sikorskiego, są więc, delikatnie mówiąc, tyleż śmiałe, co nieuzasadnione.
Nie mam dokładniejszych informacji na temat stopnia zaangażowania Radka Sikorskiego w Media Corporation, największe przedsiębiorstwo medialne świata. Był doradcą ds. inwestycji w Polsce jego właściciela Ruperta Murdocha, ale, zważywszy, że istotniejsze inwestycje australijskiego businessmana w Polsce są świeże (Telewizja Puls) i pochodzą z okresu, w którym Sikorski już dla niego nie pracował, chyba nie odniósł na tym polu większych sukcesów.
Może najmniej entuzjazmu wzbudza jego członkowstwo – z czasów studiów na Oxfordzie – w osławionym Bullingdon Club, ekskluzywnym „klubie dla bogatych degeneratów”, oczywiście wyłącznie mężczyzn, którego głównym zajęciem jest obżeranie się najwytworniejszymi potrawami świata, opijanie drogimi alkoholami i systematycznym niszczeniem wszystkiego, co pozostaje w zasięgu ręki objedzonych i opitych nierobów.
No i drugi zarzut, jaki przychodzi mi do głowy, to ten, że może za mało się zna na Unii Europejskiej, może zbyt mało jest nią zafascynowany, nie zna przynajmniej kilku europejskich języków…
W sumie, choć nie przewiduję jakichś fajerwerków sympatii do nowego ministra polskich Spraw Zagranicznych, sądzę, że jest on obecnie najlepiej do tej roli przygotowanym Polakiem.
A przed polską dyplomacją stoją zadania epokowe. Począwszy od naprawy tej katastrofy, do jakiej doprowadzili bracia Kaczyńscy z pomocą p. Fotygi, poprzez delikatną kwestię Tarczy, do obrony suwerenności Polski przed coraz mniej ukrywanymi ambicjami ekspansjonistycznymi putinowskiej Rosji (czego się nie da zrobić bez pełnej solidarności UE i Ameryki, a solidarność uda się osiągnąć wyłącznie poprzez zdolność przekonywania kluczowych postaci zachodniego świata jak wielkim zagrożeniem jest znów zbrojąca się Rosja.

Fotografia ze stron www. senat.gov.pl

czwartek, 8 listopada 2007

GRUZJA



Język mnie świerzbi, bo przykuty wbrew woli do telewizora wysłuchuję pewnych ech polskiej polityki, ale na świecie dzieje się tyle rzeczy daleko ważniejszych…

W jakiejś mierze przyszłość świata decyduje się w tych godzinach w Tbilisi.
Niespełna 40-letniemu Micheilowi Saakaszwilemu puściły nerwy. Człowiek, który w tej części świata zrobił najwięcej dla demontażu komunizmu, zaczerpnął z magazynu niedemokratycznych posunięć, by rozwiązać problem, który zgoła innymi metodami powinien być rozwiązany. Udawał, że nic się nie stało, kiedy przeciw niemu stanęło 70 tysięcy opozycjonistów. Następnego dnia na placu przed parlamentem było już tylko 10 tysięcy, ale Saakaszwili był już nerwowy. Czwartego dnia, kiedy manifestowało już tylko 3 tysiące nieprzejednanych, wypuścił na nich wojsko i policję i potraktował bardzo brutalnie. 508 osób zostało rannych w akcji usuwania manifestantów, z czego jeszcze setka przebywa w szpitalach. Zawiesił konstytucję, zakazał wszelkiej opozycji, zabronił nadawać wiadomości…
Wystąpił w telewizji, by oskarżyć opozycję o próbę przeprowadzenia zamachu stanu. W przemówieniu pojawiła się sugestia, że manifestacje są popierane przez Rosję.
W czwartek, niespodziewanie, ogłosił wręcz, że manifestacje zostały zorganizowane na polecenie Kremla przez dyplomatów i agentów rosyjskich z pomocą dwóch gruzińskich opozycjonistów: syna b. prezydenta Tsotnego Gamsachurdię i lidera liberałów Szalwę Natelaszwilego… Dyplomatów wydalił, a na rzekomych zdrajców rozpętał polowanie.
No i – może najważniejsze – niespodziewanie ogłosił, że wybory prezydenckie odbędą się w styczniu, za dwa miesiące.

Podejmując próbę interpretacji ostatnich wydarzeń w Gruzji należy stwierdzić, że:

- Gruzja z pewnością jest na czele rosyjskiej listy krajów do „rozmontowania” i „znormalizowania” (czytaj – pełnego podporządkowania Moskwie , zanim przyjdzie czas pełnej rekonstrukcji ZSRR i jednomyślnego przyjęcia przez Dumę prośby „bratnich państw” o ponowne przyjęcie w poczet tego szczęśliwego Związku pod nazwą, którą – jestem Pewien – Putin ma już w głowie). Czy to oznacza, że Rosja rzeczywiście stała za protestami opozycji? Hmmm…. Myślę, że sama była nieco zaskoczona tak korzystnym dla niej rozwojem wypadków.
- Opozycja, która protestowała przeciwko Saakaszwilemu, w ogromnej większości jest prozachodnia i patriotyczna. Nie da się wykluczyć, że krótkowzroczni politycy dają się Moskwie wodzić za nos, że bezmyślnie działają na korzyść Moskwy, ale przynajmniej w sferze intencji, groźba rosyjskiej aneksji jest dla nich równie nienawistna, jak dla prezydenta. Opozycja miała wiele racji, zarzucając Saakaszwilemu autorytaryzm, instrumentalne traktowanie prawa, łamanie zasad demokracji i nieumiejętność radzenia sobie z problemami gospodarczymi.
- Zachód, jak zwykle popełnił kardynalny błąd nie doceniając niebezpieczeństwa, płynącego z Moskwy i nie udzielił Gruzji Saakaszwilego takiej pomocy, jakiej z pewnością ten niezwykły naród potrzebował. Wydaje się, że nawet Amerykanie nie potrafili doradzić swemu pupilowi, który uzyskał dyplomy na Uniwersytetach Columbia i George’a Washingtona (ten ostatni leży – 200 metrów od Białego Domu)…
- Ogłoszenie przedterminowych wyborów antyprezydencka opozycja potraktowała jako swoje wielkie zwycięstwo. Tymczasem wydaje się, że Saakaszwili zaczął wreszcie słuchać starszych ludzi i – z opóźnieniem – zareagował poprawnie na zaistniałą sytuację. Zrzucając całą winę na Rosję „zinternacjonalizował” problem wewnętrzny, pozbawił opozycję argumentów i jednocześnie nie dał jej czasu na sprawne przygotowanie do styczniowych wyborów (opozycja jest mocno podzielona).

Jak Europa powinna się zachować wobec kryzysu gruzińskiego? Z pewnością nad tym pytaniem pracują dzisiaj MSZ-ty we wszystkich krajach Zachodu. Bardzo wiele będzie zależeć od tego, jak zachowa się Saakaszwili w ciągu najbliższych dni. Jeśli brnąć będzie w represje – pozbawi się poparcia Zachodu i otworzy drogę – ba, żeby było wiadomo komu… Jeśli pustkę po Saakaszwilim wypełni polityk niedojrzały, to, niezależnie od jego przekonań politycznych, de facto działać będzie na korzyść Moskwy.
Jeśli zaś Saakaszwili zachowa zdrowy rozsądek i zdolność analizy, jeśli zdejmie cenzurę i odwoła stan wyjątkowy, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że jeszcze raz otrzyma od Zachodu kredyt zaufania. Być może nawet wygra styczniowe wybory. Musi jednak pamiętać, że nawet na Zachodzie ma przeciw sobie potężne siły, siły, które albo z przekonania albo z pragnienia spokoju, albo ze strachu zawsze wyznawać będą doktrynę „Russia first”. Trzebaby patrzeć na ręce hiszpańskiemu socjaliście Javierowi Solanie, który z pewnością jest jednym z najgorętszych wyznawców tej doktryny, ale optymistyczne jest, że wysłał do Tbilisi człowieka mającego spore doświadczenie w regionie, 48-letniego Szweda Petera Semneby’ego.

A dlaczego ważą się losy świata? Bo jeśli Saakaszwili przegra, to Rosja połknie Gruzję. Powoli i cierpliwie, ale połknie ją, razem z rurociągiem Baku-Supsa (ten od rurociągu Odessa-Brody), jedynym (jeśli nie liczyć Baku-Ceyhan), transportującym ropę ze złóż kaspijskich poza terytorium putinowskiej Federacji Rosyjskiej. Połknięcie Gruzji będzie tylko zakąską przed połknięciem Ukrainy. Dużo będzie można gadać o prozachodnich aspiracjach Kijowa, ale jedyna alternatywa na oświetlenie ukraińskich ulic i ogrzanie ukraińskich domów (by nie wspomnieć o benzynie do ciężarówek ukraińskiej armii) pryśnie jak mydlana bańka. Niezależnie, czy prezydentem będzie Juszczenko, Tymoszenko, Janukowycz, czy inna promoskiewska kreatura – rzeczywistość zmusi go do pójścia do Kanossy, która znajduje się teraz w samym środku Kremla. A połknięcie przez Rosję Ukrainy będzie tylko zakąską przed…

I dlatego warto przyglądać się temu, co w tych dniach dzieje się w Tbilisi… Ale – bagatelka – zauważyli Państwo, że żadne z polskich mediów nie wysłało tam swojego dziennikarza?

Mapa ze strony http://strony.aster.pl/szeptycki/Mapy/02-Konflikty-Gruzja.jpg

wtorek, 6 listopada 2007

TEN TYLKO SIĘ DOWIE...


Zmogło mnie i w tym roku. Usiłowałem to rozchodzić, ale nie dało się draństwa oszukać. Trudno.
Zawsze jednak w takich sytuacjach zdumiewa mnie oryginalność polskiej służby zdrowia. Np. pani doktor wypisała mi dziś antybiotyk, lecz w aptece nie mogłem go kupić ze zniżką, bo - jak mi, niedowiarkowi, powiedziała sprzedawczyni - zniżka przysługuje dopiero następnego dnia od wystawienia recepty.
Państwo są bardziej doświadczeni: z lekami ratującymi życie też tak jest? Ubogi może kojfnąć, byleby tylko doczekać następnego dnia i zniżki?
Niektóre lekarstwa sprowadzam sobie z zagranicy. Raz, że kosztują taniej, a dwa, że mam na nie „stałą receptę”. Tj. ja te lekarstwa muszę brać codziennie, do końca życia, więc, kiedy mi się skończy opakowanie, idę do apteki, pokazuję papier i wydają mi lekarstwo. W Polsce nie. Polskie dyrektywy ministerialne każą mi chodzić co dwa tygodnie do lekarza, tracić czas na stanie w kolejce, a potem zmuszać wykształconego człowieka, żeby wypisywał mi idiotyczną receptę, zamiast żeby się zajmował ludźmi autentycznie potrzebującymi jego pomocy...
Nie wiedziałem tego, ale dziś wiem: ludzi leczą także urzędnicy.
Moja córka w Wielkiej Brytanii wdrażała reformę systemu leczenia na raka; metodami czysto administracyjnymi osiągnięto tam niezwykły postęp w walce z tą chorobą. Ciekawe, czy nowy minister zdrowia RP słyszał coś o tym...