poniedziałek, 29 października 2007

CIEPŁY WIATR




Zatęskniłem za Ameryką, za jej nieskończonymi przestrzeniami… Mieć chwilę czasu, trochę wolnej forsy… Kilka godzin nudnego lotu, potem lotnisko… W południowych stanach jest duża szansa, że człowiek, który wypożycza wam samochód jest z pierwszego pokolenia Kubańczykiem albo Meksykaninem, więc jeśli przypadkiem władacie hiszpańskim, walcie śmiało, macie szanse na gratisowy up-grade. Mnie się to za każdym razem przytrafiło: w nagrodę za zagadanie po hiszpańsku dostałem lepszy samochód niż zapłaciłem…
Amerykańskie samochody… To szajs niewiarygodny dla Europejczyka, ale do tych wielkoseryjnych mam słabość… Czasem aż przykro się z nimi rozstawać przed drogą powrotną… To prawda, podsufitka odłazi, spod tablicy wypadają kawałki filcu, palą po 20 litrów na 100…
Pamiętam, kiedy pojechałem do Ameryki po raz pierwszy i po raz pierwszy wynająłem samochód… To była przygoda: wyjeździłem benzynę, podjechałem na stację… Za pancerną szybą siedział Hindus w turbanie i oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru zza niej wychodzić, by mi nalać benzynę. Musiałem ze trzy razy pytać go jak u diabła uruchamia się pompę, bo tam, w starszych typach, trzeba odsunąć metalową klapkę, ale jak tego nie wiesz, to nawet kropla nie wyleci… W końcu uporałem się, podszedłem do okienka, trzymając strachliwie w ręku moją kartę kredytową… Hindus skrzywił się i pytał, czy nie mogę zapłacić gotówką. Jak to gotówką? – zdziwiłem się – przecież nie noszę przy sobie tyle gotówki… Spojrzałem na pokwitowanie: 7 dolarów! Nalałem do pełna za 7 dolarów! To oczywiście stare dzieje, dziś to kosztuje kilkakrotnie więcej, ale i tak można zatankować amerykańskiego smoka za 30 dolarów!
A potem można ruszyć w jej bezkres, doznawać ekstazy od samotności na pustyniach, łapać się na tym, że nie ma nic bardziej prowincjonalnego od prowincjonalnego miasteczka amerykańskiego, że amerykańska, prowincjonalna bieda jest jeszcze biedniejsza od przaśnej biedy europejskiej… Doznawać zawrotów głowy od oglądania skycrapers w dużych miastach, popadać w irytację na widok kolejnego Amerykanina, wciągającego stars & stripes na maszt o wschodzie słońca, z towarzyszeniem, a jakże The Star-Spangled Banner…
Ponieważ to Południe, to jest ciepło, nawet gorąco… Air conditioning dmucha aż miło, a wieczorami lewy rękawek koszulki łopoce nad wystawionym przez okno łokciem… Prostopadłe uliczki miast i miasteczek, drewniane, domki jak psie budki, ale takie miłe gniazda na rodziny… zieleniutka, przystrzyżona trawka, bugenwille, wszystko kwitnie i pachnie…Żadnych płotów, ogrodzeń, żadnego zamykania samochodów i domów na klucz… A za miasteczkiem bezkres. American way of life…
I te prowincjonalne hoteliki i motele, Ramady, Holiday Inns, Red Liony, Budget Inny w najgorszym wypadku… Gdziekolwiek jesteś zawsze będzie w telewizji jakiś kanał ze starymi sit-comami, gatunku, który z niewiadomych powodów nadawcy przed Polakami ukrywają, a sporo z nich to prawdziwe arcydzieła…
Oj, stęskniłem się za Ameryką…
Za wolnością.