środa, 31 października 2007

ZADUSZKOWO




Dziennik "Polska" zapytał mnie, co będę robił ostatniego dnia życia.

Mój ostatni dzień? Nie wydaje mi się, żeby było dla mnie tego dnia coś ważniejszego od mojej śmierci. Pewnie: chciałbym sprostać łzawym obrazkom z czasów Franza Josepha, jak to leżę na łóżku, otoczony płaczącą rodzinom i pocieszam ją, że w końcu nic się nie stanie… Ale czy sprostam?

Istnieje – wiedza o tym jest dość hermetyczna – specjalizacja medyczna, zwana „psychologią śmierci”. Wiele zachodnich szpitali przygotowuje specjalne oddziały dla umierających, na ogół o wiele bardziej luksusowe od „zwykłych”… Łagodna muzyka z głośników, niektórzy nawet puszczają filmy z niebem i chmurkami. Wydaje mi się, że to czysty wygłup, próba załatania sobie sumienia przez żyjących, w najlepszym wypadku prośba o wybaczenie za bezsilność w obliczu majestatu śmierci. Ale czy czyściutkie, utrzymane w pastelowych kolorach umieralnie rzeczywiście będą w stanie złagodzić poczucie zwierzęcej rozpaczy nadchodzącego zniknięcia?
Na szczęście, w świecie chrześcijańskim są zakony szpitalne, takie jak Bonifratrzy czy Kamilianie, które poważnie traktują tę tematykę: bracia uczą się zachowania w tych chwilach, uczą się jak trzymać umierających za rękę. To jedyna prawdziwa ulga – nikła, ale ulga – w takich momentach i za to winniśmy braciom wdzięczność.

Psychologowie śmierci wyodrębnili pięć faz umierania: 1. Szok, związany z otrzymaniem wiadomości o zbliżającej się śmierci. 2. Niewiara w prawdziwość wiadomości i bunt przeciw chorobie. 3. Walka o życie: „na pewno można to jakoś wyleczyć”… 4. Rozpacz i panika. 5. Pogodzenie się z nieuchronnym i oczekiwanie (czasem nawet z pewną ciekawością).
W której fazie będę ostatniego dnia? Jak będę umierać? Będę miał siłę rzucać się od ściany do ściany w zaszczutej, bezrozumnej rozpaczy? Czy będę otumaniony morfiną, której efekty, na 24 godziny przed śmiercią są niestety mizerne i przerażający ból powoduje marzenie o rychłym zgonie? A może – jeśli Bóg da – 24 godziny przed odejściem nie będę miał pojęcia, co mnie czeka: zawał, wylew, wypadek?...

Czy – zakładając, że byłbym panem moich czynów - chciałbym naprawić jakąś wyrządzoną przeze mnie krzywdę? Nie sądzę. Liczę, że Bóg zachowa we mnie wystarczająco zdrowych zmysłów, by wiedzieć także wówczas, że w 24 godziny niczego nie da się naprawić, a każda próba - napiętnowana byłaby podejrzeniem, że robię to ze strachu przed transcendentalną karą…

Śmierć ma jednak dwa oblicza. Dzieli się na śmierć własną i śmierć osób bliskich.
Wola życia, strach przed śmiercią – to instynkt, to coś od nas niezależnego, coś, co Najwyższy zapisał w naszym antropomorficznym ROM. Tylko odczyt, nie mamy do tego dostępu, nie możemy na to wpływać, z tym się rodzimy i to reguluje nasze funkcjonowanie. Instynkt samozachowawczy, strach przed bólem, strach przed śmiercią – to gwarancja, że jako gatunek przetrwamy, dopóki nie postanowimy sami siebie w ten czy inny sposób wyniszczyć.
Ale ból po stracie kogoś bliskiego… To już w dużej mierze nasze. To już nasza miłość. Choć cynicy powtarzają, że nie ma takiego bólu bliźniego, którego nie bylibyśmy w stanie znieść, jest silny jak strach przed własną śmiercią. Kto z nas nie słyszał, nie znał małżonków, którzy umierali w kilka godzin jedno od drugiego? Matek, umierających z bólu wkrótce po dzieciach? Przyjaciół – jak Jean Cocteau, który umarł na wiadomość o śmierci przyjaciółki Edit Piaf?
Jedno, co mogę powiedzieć z całą pewnością, to to, że proszę Stwórcę o łaskę umierania przed moimi bliskimi. Bo w obliczu śmieci trzeba zachować skromność i pokorę: umieranie to żadna zasługa, żadna filozofia, to najprostsza rzecz na świecie; w końcu odkąd się rodzimy jesteśmy przez cały czas o kilka oddechów od śmierci. Umieranie to przywilej kogoś, kto żył. Własne umieranie wpisane jest w porządek wszechświata. Kto wierzy w Boga ma prawo wierzyć, że i umieranie zawiera w sobie jakiś sens. Ale cierpienia, związane z umieraniem najbliższych, to już kara, na którą, Panie, nie zasłużyliśmy…