Dziennik "Polska" zapytał mnie, co będę robił ostatniego dnia życia.
Mój ostatni dzień? Nie wydaje mi się, żeby było dla mnie tego dnia coś ważniejszego od mojej śmierci. Pewnie: chciałbym sprostać łzawym obrazkom z czasów Franza Josepha, jak to leżę na łóżku, otoczony płaczącą rodzinom i pocieszam ją, że w końcu nic się nie stanie… Ale czy sprostam?
Istnieje – wiedza o tym jest dość hermetyczna – specjalizacja medyczna, zwana „psychologią śmierci”. Wiele zachodnich szpitali przygotowuje specjalne oddziały dla umierających, na ogół o wiele bardziej luksusowe od „zwykłych”… Łagodna muzyka z głośników, niektórzy nawet puszczają filmy z niebem i chmurkami. Wydaje mi się, że to czysty wygłup, próba załatania sobie sumienia przez żyjących, w najlepszym wypadku prośba o wybaczenie za bezsilność w obliczu majestatu śmierci. Ale czy czyściutkie, utrzymane w pastelowych kolorach umieralnie rzeczywiście będą w stanie złagodzić poczucie zwierzęcej rozpaczy nadchodzącego zniknięcia?
Na szczęście, w świecie chrześcijańskim są zakony szpitalne, takie jak Bonifratrzy czy Kamilianie, które poważnie traktują tę tematykę: bracia uczą się zachowania w tych chwilach, uczą się jak trzymać umierających za rękę. To jedyna prawdziwa ulga – nikła, ale ulga – w takich momentach i za to winniśmy braciom wdzięczność.
Psychologowie śmierci wyodrębnili pięć faz umierania: 1. Szok, związany z otrzymaniem wiadomości o zbliżającej się śmierci. 2. Niewiara w prawdziwość wiadomości i bunt przeciw chorobie. 3. Walka o życie: „na pewno można to jakoś wyleczyć”… 4. Rozpacz i panika. 5. Pogodzenie się z nieuchronnym i oczekiwanie (czasem nawet z pewną ciekawością).
W której fazie będę ostatniego dnia? Jak będę umierać? Będę miał siłę rzucać się od ściany do ściany w zaszczutej, bezrozumnej rozpaczy? Czy będę otumaniony morfiną, której efekty, na 24 godziny przed śmiercią są niestety mizerne i przerażający ból powoduje marzenie o rychłym zgonie? A może – jeśli Bóg da – 24 godziny przed odejściem nie będę miał pojęcia, co mnie czeka: zawał, wylew, wypadek?...
Czy – zakładając, że byłbym panem moich czynów - chciałbym naprawić jakąś wyrządzoną przeze mnie krzywdę? Nie sądzę. Liczę, że Bóg zachowa we mnie wystarczająco zdrowych zmysłów, by wiedzieć także wówczas, że w 24 godziny niczego nie da się naprawić, a każda próba - napiętnowana byłaby podejrzeniem, że robię to ze strachu przed transcendentalną karą…
Śmierć ma jednak dwa oblicza. Dzieli się na śmierć własną i śmierć osób bliskich.
Wola życia, strach przed śmiercią – to instynkt, to coś od nas niezależnego, coś, co Najwyższy zapisał w naszym antropomorficznym ROM. Tylko odczyt, nie mamy do tego dostępu, nie możemy na to wpływać, z tym się rodzimy i to reguluje nasze funkcjonowanie. Instynkt samozachowawczy, strach przed bólem, strach przed śmiercią – to gwarancja, że jako gatunek przetrwamy, dopóki nie postanowimy sami siebie w ten czy inny sposób wyniszczyć.
Ale ból po stracie kogoś bliskiego… To już w dużej mierze nasze. To już nasza miłość. Choć cynicy powtarzają, że nie ma takiego bólu bliźniego, którego nie bylibyśmy w stanie znieść, jest silny jak strach przed własną śmiercią. Kto z nas nie słyszał, nie znał małżonków, którzy umierali w kilka godzin jedno od drugiego? Matek, umierających z bólu wkrótce po dzieciach? Przyjaciół – jak Jean Cocteau, który umarł na wiadomość o śmierci przyjaciółki Edit Piaf?
Jedno, co mogę powiedzieć z całą pewnością, to to, że proszę Stwórcę o łaskę umierania przed moimi bliskimi. Bo w obliczu śmieci trzeba zachować skromność i pokorę: umieranie to żadna zasługa, żadna filozofia, to najprostsza rzecz na świecie; w końcu odkąd się rodzimy jesteśmy przez cały czas o kilka oddechów od śmierci. Umieranie to przywilej kogoś, kto żył. Własne umieranie wpisane jest w porządek wszechświata. Kto wierzy w Boga ma prawo wierzyć, że i umieranie zawiera w sobie jakiś sens. Ale cierpienia, związane z umieraniem najbliższych, to już kara, na którą, Panie, nie zasłużyliśmy…
Mój ostatni dzień? Nie wydaje mi się, żeby było dla mnie tego dnia coś ważniejszego od mojej śmierci. Pewnie: chciałbym sprostać łzawym obrazkom z czasów Franza Josepha, jak to leżę na łóżku, otoczony płaczącą rodzinom i pocieszam ją, że w końcu nic się nie stanie… Ale czy sprostam?
Istnieje – wiedza o tym jest dość hermetyczna – specjalizacja medyczna, zwana „psychologią śmierci”. Wiele zachodnich szpitali przygotowuje specjalne oddziały dla umierających, na ogół o wiele bardziej luksusowe od „zwykłych”… Łagodna muzyka z głośników, niektórzy nawet puszczają filmy z niebem i chmurkami. Wydaje mi się, że to czysty wygłup, próba załatania sobie sumienia przez żyjących, w najlepszym wypadku prośba o wybaczenie za bezsilność w obliczu majestatu śmierci. Ale czy czyściutkie, utrzymane w pastelowych kolorach umieralnie rzeczywiście będą w stanie złagodzić poczucie zwierzęcej rozpaczy nadchodzącego zniknięcia?
Na szczęście, w świecie chrześcijańskim są zakony szpitalne, takie jak Bonifratrzy czy Kamilianie, które poważnie traktują tę tematykę: bracia uczą się zachowania w tych chwilach, uczą się jak trzymać umierających za rękę. To jedyna prawdziwa ulga – nikła, ale ulga – w takich momentach i za to winniśmy braciom wdzięczność.
Psychologowie śmierci wyodrębnili pięć faz umierania: 1. Szok, związany z otrzymaniem wiadomości o zbliżającej się śmierci. 2. Niewiara w prawdziwość wiadomości i bunt przeciw chorobie. 3. Walka o życie: „na pewno można to jakoś wyleczyć”… 4. Rozpacz i panika. 5. Pogodzenie się z nieuchronnym i oczekiwanie (czasem nawet z pewną ciekawością).
W której fazie będę ostatniego dnia? Jak będę umierać? Będę miał siłę rzucać się od ściany do ściany w zaszczutej, bezrozumnej rozpaczy? Czy będę otumaniony morfiną, której efekty, na 24 godziny przed śmiercią są niestety mizerne i przerażający ból powoduje marzenie o rychłym zgonie? A może – jeśli Bóg da – 24 godziny przed odejściem nie będę miał pojęcia, co mnie czeka: zawał, wylew, wypadek?...
Czy – zakładając, że byłbym panem moich czynów - chciałbym naprawić jakąś wyrządzoną przeze mnie krzywdę? Nie sądzę. Liczę, że Bóg zachowa we mnie wystarczająco zdrowych zmysłów, by wiedzieć także wówczas, że w 24 godziny niczego nie da się naprawić, a każda próba - napiętnowana byłaby podejrzeniem, że robię to ze strachu przed transcendentalną karą…
Śmierć ma jednak dwa oblicza. Dzieli się na śmierć własną i śmierć osób bliskich.
Wola życia, strach przed śmiercią – to instynkt, to coś od nas niezależnego, coś, co Najwyższy zapisał w naszym antropomorficznym ROM. Tylko odczyt, nie mamy do tego dostępu, nie możemy na to wpływać, z tym się rodzimy i to reguluje nasze funkcjonowanie. Instynkt samozachowawczy, strach przed bólem, strach przed śmiercią – to gwarancja, że jako gatunek przetrwamy, dopóki nie postanowimy sami siebie w ten czy inny sposób wyniszczyć.
Ale ból po stracie kogoś bliskiego… To już w dużej mierze nasze. To już nasza miłość. Choć cynicy powtarzają, że nie ma takiego bólu bliźniego, którego nie bylibyśmy w stanie znieść, jest silny jak strach przed własną śmiercią. Kto z nas nie słyszał, nie znał małżonków, którzy umierali w kilka godzin jedno od drugiego? Matek, umierających z bólu wkrótce po dzieciach? Przyjaciół – jak Jean Cocteau, który umarł na wiadomość o śmierci przyjaciółki Edit Piaf?
Jedno, co mogę powiedzieć z całą pewnością, to to, że proszę Stwórcę o łaskę umierania przed moimi bliskimi. Bo w obliczu śmieci trzeba zachować skromność i pokorę: umieranie to żadna zasługa, żadna filozofia, to najprostsza rzecz na świecie; w końcu odkąd się rodzimy jesteśmy przez cały czas o kilka oddechów od śmierci. Umieranie to przywilej kogoś, kto żył. Własne umieranie wpisane jest w porządek wszechświata. Kto wierzy w Boga ma prawo wierzyć, że i umieranie zawiera w sobie jakiś sens. Ale cierpienia, związane z umieraniem najbliższych, to już kara, na którą, Panie, nie zasłużyliśmy…