No, pan premier jest zdrowy. I daj mu Panie Boże.
No i pan prezydent też, bo dopóki niezależna komisja lekarska nie orzecze inaczej, każdy jest zdrowy wobec prawa.
Ja tylko chciałbym, wtrącić, że wszyscy wielcy przywódcy, ci dobrzy i ci be, chorowali na całego. Żeby nie sięgać już do Aleksandra Macedońskiego czy Heroda Wielkiego, to Churchill był nafaszerowany amfetaminą po uszy, jakby to zależało od lekarzy, to nie wstałby z łoża boleści. Hitler miał Parkinsona i leczył go – a jakże – wielkimi dawkami amfy, co częściowo wyjaśnia jego zachowanie. Lenin miał syfilisa, Stalin spędził życie na chowaniu suchej ręki, kurduplowatego wzrostu i chorób wszelkich, posyłając pod ścianę jedną po drugiej ekipy lekarskie, Kennedy był schorowany do niemożliwości (on też ciągle na amfie), a Breżniew nosił w żołądku srebrną, namagnesowaną kulkę, jakieś radzieckie panaceum na wszystkie choroby, ale od demencji go nie uchroniła…
Więc gadanie o stanie zdrowia polityków jest zajęciem czysto aleatorycznym.
No, może warto wymienić kilka uwag na temat zdrowia psychicznego.
Ale w gruncie rzeczy też nie warto.
Warto natomiast zastanowić się – nie nad impeachmentem – ale nad sensownością utrzymywania w polskim systemie politycznym figury prezydenta.
Mieliśmy kłopoty ze wszystkimi po kolei: Jaruzelskim, Wałęsą, Kwaśniewskim I i Kwaśniewskim II… Tylko z obecnym, na szczęście nie mamy problemów. Ale to nie zwalnia nas z potrzeby rozważenia, czy normalne państwo może znieść jednocześnie Sejm, Senat i prezydenta.
Albo senat, albo prezydent. A jednak Senat jest mniej kłopotliwy.
Foto Belwederu z okresu międzywojennego ze stron Miasta St. Warszawy