Dziś zaczyna się konferencja w Annapolis w Marylandzie, o dwa kroki od Waszyngtonu. Czy pressing 40 uczestniczących w niej państw, zdoła przekonać Żydów i Palestyńczyków? Czy dojdzie do przełomu, czy na Bliskim Wschodzie zapanuje wreszcie – choćby względny – pokój?
Obie strony wyrażają dobrą wolę, ale punkty sporne pozostają te same, co zawsze. Oto najważniejsze:
1. wyznaczenie granic nowego państwa palestyńskiego
2. wyjazd wszystkich Żydów z terytoriów palestyńskich i zakaz osiedlania się nowych
3. Ustanowienie stolicy państwa palestyńskiego w Jerozolimie (wschodniej jej części
4. powrót „wypędzonych” Palestyńczyków na swoje ziemie.
Jeśli obie strony nie dokonają niespotykanych dotąd ustępstw, to do żadnego porozumienia nie dojdzie.
Popatrzmy:
Izrael gotów jest pójść na pewne ustępstwa. Ale jego wizja granic państwa palestyńskiego w kilku miejscach odległa jest od wizji palestyńskiej. Chodzi o 12, a wg innych szacunków nawet o 25% terytorium przyszłej Palestyny, które Izrael chce zawłaszczyć, bądź to ze względów bezpieczeństwa, bądź ze względu na obecność dużych skupisk żydowskich.
Chciałbym zwrócić uwagę, że żądanie opuszczenia Zachodniego Brzegu (w Strefie Gazy już ich nie ma po akcji Ariela Sharona sprzed dwóch i pół roku) przez wszystkich Żydów jest obrzydliwe. W Izraelu żyje znacząca mniejszość palestyńska, a w Palestynie ma zostać przeprowadzona czystka etniczna. Ale abstrahując od aspektu moralnego, to żądanie nie jest w stu procentach do spełnienia. Raz, że Olmert nie ma ani charyzmy ani siły Ariela Sharona, by użyć żydowskiego wojska do usuwania silą żydowskich osadników. A osadnicy to nie pokojowi rolnicy, tylko najzajadlejsza część żydowskiej ortodoksji, co gorsza - politycznie motywowana i uzbrojona po zęby. By nie wspomnieć o Hebronie, gdzie 600 osadników wśród 150-tysięcznej masy Palestyńczyków pilnuje grobów żydowskich proroków: Abrahama, Izaaka, Rebeki, Jakuba i Lei. Czyż może być coś świętszego? Chyba tylko Arka Przymierza czy prawdziwa menora… Przekazanie tego miasta całkowicie w ręce palestyńskie mogłoby oznaczać koniec Izraela, jako jednolitego państwa.
Co do stolicy w Jerozolimie, to zadanie wydaje się najłatwiejsze. Sądzę, że większość Izraelczyków pogodziła się z myślą, że miasto to będzie stolicą jednocześnie dwóch państw. Pozostają kwestie techniczne: gdzie ma przebiegać granica i jak ma wyglądać jej przekraczanie.
Co do powrotu „wypędzonych”. Pisze w cudzysłowie, bo ogromna większość spośród 400-600 tysięcy uchodźców z r. 1947 opuściła swoje domostwa nie pod groźbą Izraelczyków, ale na apel sąsiednich państw arabskich. Rzecz w tym, że „uchodźcy”, ci prawdziwi, już niemal wszyscy wymarli. A liczba ich potomków sięga 4 milionów. Gdyby wszyscy wrócili, to doliczając półtora miliona Arabów już mieszkających w Izraelu, stanowiliby ogromną większość w tym państwie; pierwsze głosowanie z Knesecie zakończyłoby istnienie państwa Izrael.
Na szczęście większość z nich nie ma nawet zamiaru wracać. O co chodzi? O pieniądze oczywiście. Tak jak wcześniej Arafat, tak i dziś Abbas gotów jest odstąpić od żądania powrotu za „odszkodowanie”. Ale ile pieniędzy potrzeba na odszkodowanie dla 4 milionów ludzi? Kilka lat temu, podczas konferencji w Camp David, Arafat i Barak praktycznie osiągnęli już porozumienie we wszystkich niemal dziedzinach, ale Barak zaoferował 16 miliardów dolarów, 1/10 izraelskiego PKB, ale to oznaczało po 400$ na osobę (dziś to 1000 zł!), więc Arafat z oburzeniem propozycję tę odrzucił. Mówi się, że żądał wówczas 4.000 $ za osobę, czyli w sumie 160 mld $. Tyle wynosi PKB Izraela, który, dodatkowo, otrzymuje od USA ok. 4 mld$ rocznie w formie pomocy wojskowej… To jest żądanie niemożliwe do spełnienia.
Powstaje pytanie, czy 40 krajów (w tym 16 spośród 22 członków Ligi Arabskiej) zdobędzie się na opłacenie pokoju na Bliskim Wschodzie? Zdołają uzbierać nie tylko owe 160 mld $, ale i zaproponować pomoc gospodarczą, zdolną uczynić ewentualne państwo palestyńskie samodzielnym gospodarczo? (a dziś nie ma tam nic poza drobnym rzemiosłem, nawet elektrowni!). Wątpię. Dlatego nie jestem zbytnim optymistą, co do szans na przełom. Ale liczę, że coś się zmieni, że rozpocznie się dialog.
Osobiście za sukces uznałbym wypełnienie „Planu Abdullaha”. W 2002 r., podczas szczytu Ligi Arabskiej w Bejrucie (miałem zaszczyt go sprawozdawać) ówczesny książę koronny, a dzisiaj król Arabii Saudyjskiej Abdullah zaproponował uznanie Izraela przez wszystkie państwa LA i zagwarantowanie mu pokoju w zamian za powrót do granic z 1967 r. Izrael zasadniczo plan ten uznał za możliwy do przyjęcia, ale z drobnymi korektami. Jeśli państwa arabskie okażą się elastyczne i nie będą się upierały przy 100-procentowej zgodności i jeśli na Wzgórzach Golan powstanie strefa zdemilitaryzowana – szanse są. Cóż – już jutro powinniśmy mieć więcej danych do oceny szans na pokój…
Obie strony wyrażają dobrą wolę, ale punkty sporne pozostają te same, co zawsze. Oto najważniejsze:
1. wyznaczenie granic nowego państwa palestyńskiego
2. wyjazd wszystkich Żydów z terytoriów palestyńskich i zakaz osiedlania się nowych
3. Ustanowienie stolicy państwa palestyńskiego w Jerozolimie (wschodniej jej części
4. powrót „wypędzonych” Palestyńczyków na swoje ziemie.
Jeśli obie strony nie dokonają niespotykanych dotąd ustępstw, to do żadnego porozumienia nie dojdzie.
Popatrzmy:
Izrael gotów jest pójść na pewne ustępstwa. Ale jego wizja granic państwa palestyńskiego w kilku miejscach odległa jest od wizji palestyńskiej. Chodzi o 12, a wg innych szacunków nawet o 25% terytorium przyszłej Palestyny, które Izrael chce zawłaszczyć, bądź to ze względów bezpieczeństwa, bądź ze względu na obecność dużych skupisk żydowskich.
Chciałbym zwrócić uwagę, że żądanie opuszczenia Zachodniego Brzegu (w Strefie Gazy już ich nie ma po akcji Ariela Sharona sprzed dwóch i pół roku) przez wszystkich Żydów jest obrzydliwe. W Izraelu żyje znacząca mniejszość palestyńska, a w Palestynie ma zostać przeprowadzona czystka etniczna. Ale abstrahując od aspektu moralnego, to żądanie nie jest w stu procentach do spełnienia. Raz, że Olmert nie ma ani charyzmy ani siły Ariela Sharona, by użyć żydowskiego wojska do usuwania silą żydowskich osadników. A osadnicy to nie pokojowi rolnicy, tylko najzajadlejsza część żydowskiej ortodoksji, co gorsza - politycznie motywowana i uzbrojona po zęby. By nie wspomnieć o Hebronie, gdzie 600 osadników wśród 150-tysięcznej masy Palestyńczyków pilnuje grobów żydowskich proroków: Abrahama, Izaaka, Rebeki, Jakuba i Lei. Czyż może być coś świętszego? Chyba tylko Arka Przymierza czy prawdziwa menora… Przekazanie tego miasta całkowicie w ręce palestyńskie mogłoby oznaczać koniec Izraela, jako jednolitego państwa.
Co do stolicy w Jerozolimie, to zadanie wydaje się najłatwiejsze. Sądzę, że większość Izraelczyków pogodziła się z myślą, że miasto to będzie stolicą jednocześnie dwóch państw. Pozostają kwestie techniczne: gdzie ma przebiegać granica i jak ma wyglądać jej przekraczanie.
Co do powrotu „wypędzonych”. Pisze w cudzysłowie, bo ogromna większość spośród 400-600 tysięcy uchodźców z r. 1947 opuściła swoje domostwa nie pod groźbą Izraelczyków, ale na apel sąsiednich państw arabskich. Rzecz w tym, że „uchodźcy”, ci prawdziwi, już niemal wszyscy wymarli. A liczba ich potomków sięga 4 milionów. Gdyby wszyscy wrócili, to doliczając półtora miliona Arabów już mieszkających w Izraelu, stanowiliby ogromną większość w tym państwie; pierwsze głosowanie z Knesecie zakończyłoby istnienie państwa Izrael.
Na szczęście większość z nich nie ma nawet zamiaru wracać. O co chodzi? O pieniądze oczywiście. Tak jak wcześniej Arafat, tak i dziś Abbas gotów jest odstąpić od żądania powrotu za „odszkodowanie”. Ale ile pieniędzy potrzeba na odszkodowanie dla 4 milionów ludzi? Kilka lat temu, podczas konferencji w Camp David, Arafat i Barak praktycznie osiągnęli już porozumienie we wszystkich niemal dziedzinach, ale Barak zaoferował 16 miliardów dolarów, 1/10 izraelskiego PKB, ale to oznaczało po 400$ na osobę (dziś to 1000 zł!), więc Arafat z oburzeniem propozycję tę odrzucił. Mówi się, że żądał wówczas 4.000 $ za osobę, czyli w sumie 160 mld $. Tyle wynosi PKB Izraela, który, dodatkowo, otrzymuje od USA ok. 4 mld$ rocznie w formie pomocy wojskowej… To jest żądanie niemożliwe do spełnienia.
Powstaje pytanie, czy 40 krajów (w tym 16 spośród 22 członków Ligi Arabskiej) zdobędzie się na opłacenie pokoju na Bliskim Wschodzie? Zdołają uzbierać nie tylko owe 160 mld $, ale i zaproponować pomoc gospodarczą, zdolną uczynić ewentualne państwo palestyńskie samodzielnym gospodarczo? (a dziś nie ma tam nic poza drobnym rzemiosłem, nawet elektrowni!). Wątpię. Dlatego nie jestem zbytnim optymistą, co do szans na przełom. Ale liczę, że coś się zmieni, że rozpocznie się dialog.
Osobiście za sukces uznałbym wypełnienie „Planu Abdullaha”. W 2002 r., podczas szczytu Ligi Arabskiej w Bejrucie (miałem zaszczyt go sprawozdawać) ówczesny książę koronny, a dzisiaj król Arabii Saudyjskiej Abdullah zaproponował uznanie Izraela przez wszystkie państwa LA i zagwarantowanie mu pokoju w zamian za powrót do granic z 1967 r. Izrael zasadniczo plan ten uznał za możliwy do przyjęcia, ale z drobnymi korektami. Jeśli państwa arabskie okażą się elastyczne i nie będą się upierały przy 100-procentowej zgodności i jeśli na Wzgórzach Golan powstanie strefa zdemilitaryzowana – szanse są. Cóż – już jutro powinniśmy mieć więcej danych do oceny szans na pokój…
Foto: Tomasz Wierzejski, Fotonova