niedziela, 18 stycznia 2009

POKÓJ

Nicolas Sarkozy, Gordon Brown, Angela Merkel, Mirek Topolanek, Silvio Berlusconi, Jose Luis Rodriguez Zapatero. W jerozolimskiej siedzibie premiera naprzeciwko nich zasiadł Ehud Olmert. Bodaj jeszcze nigdy Europa nie zaangażowała się tak mocno na rzecz Bliskiego Wschodu. Przynajmniej słownie. „Oferujemy nasze okręty wojenne, by zapewnić, że broń nie będzie docierać drogą morską do Gazy” – mówił Gordon Brown. „Jesteśmy gotowi postawić naszych żołnierzy, by pilnowali przejść podziemnych między Gazą a Egiptem” – oferowała Angela Merkel. „Nasi żołnierze mogą stać na straży przejść granicznych między Gazą a Izraelem” – deklarował Silvio Berlusconi.
„Albowiem nie ma innego wyjścia – podsumował Nicolas Sarkozy – jak tylko: no rockets and IDF out of Gaza”. Tak zsyntetyzował w przemówienie francuskiego prezydenta dziennik Haaretz swym angielskojęzycznym wydaniu.
Otóż to: IDF (Izrael Defence Force) z dala od Gazy i żadnych hamasowskich rakiet na Izrael.
To takie proste.
I takie nieosiągalne.
Po 23 dniach wojny wiemy, że – jak zwykle – Izrael zastosował nieproporcjonalnie brutalne metody walki ze swym Palestyńskim przeciwnikiem. Widziałem na własne oczy w poprzednich potyczkach: Izrael stosuje zupełnie zbędną brutalność. „Wojna to nie igraszki, albo się walczy na całego, albo lepiej od razu się poddać” – tłumaczyli mi przedstawiciele rządu w Jerozolimie.
Muszę być niepoprawnym Europejczykiem, bo nic mnie do tego nie przekona. Jestem już na tyle stary, by wiedzieć, że istot ludzkich nic nie powstrzyma przed wojną. Musiałem przyjąć do wiadomości nienawistny mi fakt, że wojny istnieją i – póki ludzkości – istnieć będą. Wśród nich będą również takie, w których będzie oczywiste, po której stronie stoi racja, a po której wina. Nie mam wątpliwości, że w tej i poprzednich wojnach racja stała po stronie Izraela. Ale kto widział te wojny, wiedział, że Izrael zrobił wszystko, prawie wszystko, by w tych wojnach utracić wyższość moralną.
Tak było i w tej wojnie: 1245 ofiar śmiertelnych, do których doliczyć trzeba jeszcze 95 ciał, które w niedzielę po południu znaleziono pod gruzami bloku w Gazie, to w 65 procentach dzieci, kobiety i starcy. Nie lubili Izraela, ale do jego obywateli nie strzelali. Nie zasłużyli na śmierć. Wśród ponad 5000 rannych – proporcje były zapewne podobne. Ponad 100 izraelskich kul trafiło zdezelowanego mercedesa, którym wysłannik Corriere Della Sera, Lorenzo Cremonesi, za zgodą armii, podróżował po kontrolowanej przez nią części Strefy. „Widzisz, mówiliśmy ci, że Izraelczykom nie można ufać” – krzyczeli na włoskiego dziennikarza jego palestyński kierowca i przewodnik.
Nie wszyscy Palestyńczycy są sympatykami Hamasu. Ale wszyscy nie ufają Izraelowi.
Moja solidarność z Izraelem z początków tej wojny topniała z dnia na dzień. Z dnia na dzień z coraz większą irytacją reagowałem na najbardziej chyba nieudanego w historii premiera Izraela Ehuda Olmerta, człowieka, który przegrał wywołaną przez siebie wojnę z Hizbollahem w r. 2006 i nie chciał powtórzyć swego błędu w dwa i pół roku później. Choćby po trupach cywilów.
Kilkakrotnie użyłem w mojej karierze komentatora międzynarodowego określenia „Izrael to my”. Po tej wojnie już go zapewne nie użyję.
Bowiem „my” to humanitaryzm, to Konwencje Genewskie i Haskie. To przyzwoitość, to ochrona cywilów, to zdjęcie palca ze spustu w obliczu ryzyka zaszkodzenia niewinnym.

Po 23 dniach wojny wiem także – ale wiedziałem to jeszcze wcześniej – że Hamas to organizacja zasługująca na zniszczenie, ponieważ jest nieludzka, fanatyczna, pozbawiona jakiegokolwiek ludzkiego morale i elementarnego poczucia przyzwoitości. Organizacja morderców i pozbawionych skrupułów zbójów. Terroryzująca bardziej własnych współplemieńców niż Izraelczyków. Organizacja integrystyczna i totalitarna, gwałcąca wszystkie prawa boskie i ludzkie w imię władzy; teokracja jest dla niej wyłącznie zasłoną, pretekstem i listkiem figowym.

Pozbawiony morale Cahal, armia izraelska, pozbawiony morale Hamas nigdy nie będą w stanie osiągnąć jedynego warunku do – już nawet nie – pokoju, do trwałego zawieszenia broni. Warunku, sformułowanego przez wulkanicznego Nicolasa Sarkozego.
Dlatego jestem pesymistą. Może rzeczywiście Hamas będzie miał jeszcze wystarczająco dużo wpływów, by narzucić swym członkom 7-dniowe zawieszenie broni. Może Olmert i Barak zdołają wycofać w ciągu owych 7 dni izraelskie oddziały z Gazy. Może brytyjskie okręty odeprą arabskie i pakistańskie kutry z bronią dla Hamasu, Bundeswehra zasypie tunele w pobliżu Rafah, a włoscy bersalierzy uregulują ruch na granicach tak, by terroryści z Hamasu nie przedostawali się na terytorium Izraela.
Na jak długo jednak?

Czy jest miejsce na powrót moralności po obu zwalczających się stronach?
Cóż – zanim jeszcze Żydzi, na 1600 lat przez pierwszymi Arabami, dotarli w tamte okolice, na wzgórzach Jeruszalaim – al-Quds – lądowali bogowie Jebuzytów, a przed nimi bogowie innych jeszcze plemion.
Patrzmy w górę: dopóki znów ktoś tam nie wyląduje – ja w pokój na Bliskim Wschodzie uwierzyć nie będę w stanie.